czwartek, 30 lipca 2015

Wielkiiiiiiii powrót!

Wszyscy co się podpisywali pod moim ostatnim postem mówili mi, że mam kontynuować bloga. Powiem tak... Wzięłam wasze rady do serca i ... Postanowiłam założyć nowego bloga. Po prostu do tamtego nie czuje już chemii, za to nowego bloga będę prowadzić z moją psiapsiółą Alebazi, która dała mi chęć powrócenia do bloggera. Wiem, że może niektórzy z was nie tego oczekiwali,  aczkolwiek chciałam was zaprosić na mojego drugiego bloga: arbuz-malina-auslly.blogspot.com

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Poważne rozważanie...

Cóż dziś są moje urodzinki i wzięło mi się tak na sentymenty. Przypomniało mi się o moim blogu... Jezu, jak ja dawno tutaj nie pisałam. Brakuje mi tego, aczkolwiek uważam, że się trochę "wypaliłam". Pewnie też to zauważyliście. Po 2 miesiącach nie wchodzenia na bloggera zauważyłam, że moje marzenie się spełniło: Mam ponad 10 000 wyświetleń! Niezwykle to poruszyło moje serce i sprawiło, że przypomniało mi się co jest moją pasją i moim życiowym celem. Dlatego przychodzę tu do was: Mogę kontynuować tego bloga z waszą pomocą, mogę założyć bloga o Auslly (myślę już o tym trochę czasu) lub mogę dać sobie spokój. Jak uważacie?

niedziela, 25 stycznia 2015

Rozdział 24

-Nadal myślisz o tej małej?-zauważył Ross, bardziej przyciskając Laurę do swojego ciała. Oboje siedzieli na ławce, wtuleni w siebie, podczas gdy ich bose stopy były smagane przez gęsty puch, przypominający gęstą chmurę. Czekali, aż dziadek Laury obwieści, jaką próbę wybrała im Rada do wykonania. Czas spędzony na wpatrywaniu się w śnieżnobiałą otchłań, wydawał się tak długi, jak oczekiwanie na list od ukochanego z wojska. Ross chciał za wszelką cenę przerwać tą po części niezręczną ciszę, próbując jakoś zagadać do Laury, lecz ta krótko odpowiadała mu na pytanie, mamrocząc coś pod nosem. Bardziej była pochłonięta myślą o małej brunetce, która namieszała jej w głowie. Nie mogła sobie wyobrazić tego, że takie małe, piękne stworzenie mogło doświadczyć w swoim życiu tylu przykrości. Także zaczęła zastanawiać się nad swoim życiem. Ma już 23 lata, a jej dotychczasowe życie było idealne. Miała kochających rodziców, dobrych przyjaciół, dach nad głową, jedzenie w lodówce. Pieniędzy mieli na tyle dużo, że spokojnie dawali radę od ,,10" do ,,10" każdego miesiąca. Była zdrowa, nie miała żadnych uszczerbków na ciele. Do tego bardzo dobrze się uczyła i była w szkole lubiana, także przez ta męską część społeczności, a Allyson? Od urodzenia wychowywała się w domu dziecka, nie miała przyjaciół, była tam gnębiona. Do tego, próbując uciec z ,,Przylądku dobrej nadziei"- tak nazywał się dom dziecka- Została potrącona przez samochód. Nie był to duży samochód, także nie jechał z dużą prędkością, ale nie zdążył wyhamować i potrącił  drobną dziewczynkę, która potykając się o własne nogi, próbowała uciec jak najdalej od znienawidzonego przez siebie  budynku, zanim ktoś zauważy, że jej nie ma. 

-Tak.- Westchnęła.- Jest tyle rzeczy, których nie mogę zrozumieć.-Ross nie pytał się o co chodzi, ponieważ doskonale to rozumiał. Mimo tego, że ta dziewczynka nie zawracała mu w głowie tak ja Laurze, to i tak się nią przejmował.
-Spokojnie.- Pocałował ją w głowę.- Jak twój dziadek powiedział, że los się do niej uśmiechnie, to znaczy, że ma rację.- Co po chwilę sprawdzał ukradkiem czy na ustach Lau pojawił się jakiś cień uśmiechu. Widząc, że podniosło to ją na duchu postanowił kontynuować. Robił wszystko by była szczęśliwa- Na pewno ktoś ją adoptuje. Myślę, że to by było najlepsze rozwiązanie jej zawiłej historii. Kochający dom, tylko tyle potrzebuje i na pewno go dostanie, zobaczysz.- Ponownie pocałował ją w jej tabun włosów, wciąż przyciskając usta do jej głowy. Ten chwilowo wolny czas skłaniał ich do pewnych refleksji. Laura zdała sobie sprawę, że Ross tyle dla niej robi, oddaje wszystko, tylko po to, by ją zadowolić, a ona nic nie daje mu wzajemności. On stara się całym sercem, pokazuję jej swoją miłość, a ona nigdy nie powiedziała mu, że go kocha. Tak... Kocha go. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że go kocha całym sercem. Wtedy, na weselu, to był impuls, lecz już była nim zauroczona. Teraz gdy są tutaj, nie wiadomo gdzie, doświadczyła tego, że blondyn potrafi oddać za nią życie, a ona pragnie, nie chować już ich związku i wykrzyczeć światu, że kocha Rossa Lyncha. Człowieka, który prawie udusił ją w uścisku, kiedy pierwszy raz, po latach ją zobaczył. Człowieka, który po tak długim czasie rozłąki potrafił jej na dalej ufać i opowiedzieć o swoich problemach. Człowieka, który dotrzymał obietnicy z czasów piaskownicy. Człowieka, który budząc się rano zwalił ją na podłogę, a później bez skrupułów wpatrywał się w jej tyłek, kiedy ta zbierała mąkę z podłogi. Człowieka, który nie pozwolił jej na wstyd udając jej narzeczonego. Człowieka, który bronił ją na każdym kroku. Człowieka, który ją kocha... Pragnęła mu to powiedzieć, lecz uznała, że poczeka na lepszy moment. Obawiała się tego, że może uznać, że to kolejny impuls, który wywołało stanie twarzą w twarz ze śmiercią. Uznała jednak, że już może się nie odważyć mu to powiedzieć. Wzięła jeden głębszy oddech.
-Ross?
-Tak?
-Tak bardzo cię...- Nie skończyła ponieważ tuż obok nich "wyrósł" Ryland, co przerwało moment przełomu Laury.
-No to czas się pożegnać, stary.
-Ale jak to?
-Wasz dziadek już tu idzie z decyzją rady. Już się nie zobaczymy.- Ross wstał i przytulił brata, przy okazji wycierając sobie w rękaw słone łzy, które turlały mu się pod oczami.
-No dzieci... Waszym zadaniem będzie...- Rozwinął rulonik pergaminu i przeczytał napis.- Wytrzymać ze sobą 4 dni na bezludnej wyspie.
-Że co?!
-To i tak dobrze. Poprzedni chłopak musiał wytrzymać bez mrugnięcia całą operę Aidę.
-Co w tym takiego strasznego? Uwielbiam Aidę!-Westchnęła urażona Laura.
-Nie ważne. Koniec gadania, papatki, bye!-  Pomachali im na pożegnanie. W ułamku sekundy jasność zniknęła i pojawił się czarny ekran.


Jeszcze trochę... Do góry... Poprawić zoom... Tak... Dobrze... Jest! Oczy otwarte w pełni żywe.  Ross rozglądał się w każdą stronę. Turkusowy, przejrzysty ocean, pod stopami gorący piasek, za nim jakiś busz, składający się głównie z palm. Wszystko ok, tylko gdzie jest Laura? Obejrzał się ponownie i zobaczył brunetkę, która jeszcze leżała na piasku. Podbiegł do niej i zaczął ją budzić. Powoli otwierała oczy aż w końcu się obudziła.
-Coś ci chyba anielskie skrzydła z piór opadły.- Zaśmiał się i pomógł brunetce wstać. Ta spojrzała tylko na ocean i nawet nie otrzepując się z piasku wbiegła do wody.
-Ja pierdziele, nigdy nie byłam na tak egzotycznych wakacjach! Jaka piękna ta woda ciepła, cudowna! Matko jak tu zajebiście!- Krzyczała podekscytowana zbiegając spowrotem na piasek, po chwili zmieniła swój nastrój o 180 stopni i załamana opadła na podłoże. - My tu nie wytrzymamy....


----------------------------------------------------------------------
Powiem tak: Przepraszam za moją 3 tygodniową nieobecność. Wiecie, oceny półroczne itp.
Po drugie: Mam kryzys twórczy.

sobota, 17 stycznia 2015

Notka

W tym miejscu miał być rozdział, aczkolwiek mam pewien kryzys.  Mam jakiś zamysł rozdziału, ale nie mogę się za niego zabrać. Może to z przemęczenia? Nw, miałam dzisiaj pracowity dzień. Postaram się go jutro napisać. Poczekacie, mimo tego, że rozdziału nie ma już  tyg. ?






















d

sobota, 3 stycznia 2015

Rozdział 23

Rozdział dedykuję Justynie K., z którą ostatnio miło mi się koresponduje oraz Ani Fance, która jest niezwykle cierpliwa w stosunku do mnie. (Napisz mi te nazwy blogów :P) Jesteście niesamowite!

-Halo, jest tam kto?- Błądziłam po olśniewająco białym korytarzu, który już definitywnie nie
przypominał tamtego mrocznego lasu. Tu wszystko było jasne, śnieżnobiałe, również moje ubranie. Spodnie rurki i koszula zlewały się z całym otoczeniem, a moje bose stopy były smagane przez coś w rodzaju mgły, albo bardziej gęstej chmury. Ogólnie było tak jasno, że w korytarzu nie wisiała ani jedna lampa, nawet okien nie było, gdzie mogłyby się przedostawać jakieś pojedyncze promienie słońca.
-Chodź za mną.- Odezwał się jakiś nieznajomy głos. Omylnie błądziłam wzrokiem, ale i tak nikogo nie zauważyłam.
-Ty! Spójrz w dół!- Odezwał się poddenerwowany. Niechętnie spuściłam wzrok, mrużąc oczy, przecież to coś może mi je wyłupać.- Cholera! Laura zaczynasz mnie nużyć.- Laura? Skąd on zna moje imię? Nie mogłam wytrzymać, moja ciekawość wzięła górę i otwarłam oczy.
-Velvet?- Ujrzałam mojego pieska, którego razem z Vanessą dostałyśmy na moje 10 urodziny. Ze względu na alergię mamy, to my się nią zajmowałyśmy, tak, aby nasza mama się na nią nie natknęła.  No i udało nam się utrzymać ją przez 5 lat, lecz później iż była to już wiekowa psina, (tata dostał ją od jego włoskiego kuzyna Francesco, gdy Velvet miała już 10 lat) zmarła, tak po prostu, ze starości.
-Trochę zajęło ci odgadnięcie, ale tak, to ja.
-Nie poznałam cię. Jak na kobietę masz bardzo męski głos.
-Kto powiedział, że jestem kobietą?
-Co?!
-Czy wy kiedykolwiek spojrzałyście mi pod ogon? Nie, po prostu nazwałyście mnie Velvet i kupiłyście różową miskę, smyczkę, o! Nawet miałam różowe woreczki na odchody.
-Że co?!
-Wiesz, normalnych ludzi bardziej zdziwiłoby to, że gadam, ale ty zawsze byłaś inna.- Gestem ogona wskazała, że mam podążać za nią.
-Co to znaczy inna?
-Nic, po prostu chciałam ułożyć jakieś fajne zdanie.- Powiedziała pół żartem, dalej prowadząc mnie przez niekończący się korytarz, aż do pewnej ławki, gdzie siedział jakiś pan. Na moje oko był w średnim wieku. Siwe włosy, przez które miejscami prześwitywały te młodzieńcze, kruczoczarne.
Starsza postać przez chwilę nie wykazywała żadnej z oznak życia, nie poruszała się. Była cały czas w tej samej, lekko zgarbionej pozycji Po chwili jednak ciepłym głosem mnie przywitała i zwróciła swoją twarz w moją stronę. To był mój dziadek. Szczęśliwa, że go mogłam wreszcie zobaczyć, wtuliłam się w jego zimne ciało, czym on zawtórował tym samym.
-Dziadku, a co ty tu robisz?
-Jestem tu po to, aby z tobą porozmawiać. Dziękuję Vivaldi, że ją przyprowadziłeś.
-Vivaldi?
-Wiesz Lau, Velvet... No już mi jakoś nie pasowało.- Odpowiedział mój pies i zniknął, gdzieś w gęstej chmurze. Zwróciłam się znów do dziadka, ale zanim zdążyłam  coś wypowiedzieć przerwał mi głos.
-Laura!
-Ross!- Pobiegłam w stronę blondyna i mocno wtuliłam się w jego silne ramiona. On w porównaniu do dziadka, był cieplejszy.
-Tak bardzo cię przepraszam.
-To moja wina. Gdybym nie naciskała na ciebie, nie bylibyśmy tutaj.
-Nigdy bym sobie tego nie wybaczył, gdyby coś ci się stało.
-Ale my chyba nie żyjemy.
-Wiem, ale jesteśmy tutaj razem.- Wtuliłam się bardziej w jego tors, ale gdy usłyszałam chrząknięcie, wychyliłam się z jego uścisku, by zobaczyć kto za nami stoi.
-No super! Ciebie tu przyprowadził Ryland, a mnie gadająca suczka, która okazała się mężczyzną!
-Co? Gender?
-Nie, błąd 10-letniej smarkuli.- Ross roześmiany, wyszedł z uścisku i za rękę zaprowadził mnie do swojego brata.
-Lauro pamiętasz Rylanda?
-Witaj ponownie piękna.- Przywitał się ucałowaniem mojej dłoni, niczym gentelmen.- Miło cię znów spotkać.
-Ciebie również.
-O! Pan Antonio!- Zachwycił się Ross, widząc mojego dziadka, z którym kiedyś chodził n ryby.
-Witaj, Ross. Zmieniłeś się chłopie.
-Za to pan, ciągle wygląda tak samo.
-Dziękuję dziadku za ten dom.- Walnęłam z innej beczki, wiedząc ile on dla mnie sprawił.
-Nie ma za co. Wiedziałem, że tobie bardziej się przyda.- Powiedział patrząc na to, jak Ross trzyma mnie za rękę. Coś czuję, że on o wszystkim już wiedział.
-To niebo?- Spytał Ross rozglądając się po pomieszczeniu.
-Niebo?- Zaśmiał się.- Za te wasze grzeszki?
-Co? - Spytaliśmy zdezorientowani.
-No tak bez ślubu?
-Że co?! Ty to wszystko widziałeś?
-No wiesz, my tutaj mamy taki telewizor, gdzie możemy oglądać naszych podopiecznych.- Oboje spaliliśmy buraka, patrząc na to jak brat Rossa jest cały czerwony od śmiechu. Dziadek Antonio również nie mógł się powstrzymać od cichego podśmiechiwania.
-Brawo brat.- Klasnął w dłonie Ryland.- Zawsze wiedziałem, że masz talent do kobiet.
-A ty nie jesteś za młody na takie rzeczy?
-Pragnę przypomnieć, że w tym roku skończyłbym 21 lat.
-Ale to nie zmienia faktu, że jesteś za młody, nie doświadczony.
-Oh Ross, przy was można się było wszystkiego nauczyć.- Ponownie zarechotał blondyn. Nie zważając na niego, dalej próbowałam z Rossem wyciągnąć to gdzie się znajdujemy i co robimy w danej lokalizacji.
-Skoro to nie jest niebo, to gdzie się znajdujemy?
-Niedaleko niego. To miejsce jest dla ludzi, którzy umarli, ale mają szansę jeszcze przeżyć. Każdy z ludzi, którzy tutaj się znajduje musi przejść jakąś próbę, albo więcej, to zależy.
-Czyli próby są po to, aby żyć?
-Żyć? Nie. To czy przeżyjecie zależy tylko od was. Próby są po to, abyście wybudzili się w pełni świadomi siebie.
-Czyli, że jak nie przejdziemy próby to nie będziemy pamiętać nikogo, nawet siebie?
-Tak, ale spokojnie. Próby zależą od tego, czy jesteście jeszcze potrzebni na tym świecie tacy, jacy jesteście. Mam przeczucie, że jesteście jeszcze dużo warci, więc wasza próba będzie łatwa.-  Odetchnęliśmy z ulgą. Rozglądając się, kątem oka spostrzegłam gdzieś w oddali małą, brunetkę dziewczynkę, która na oko miała 5 lat. Dziadek zauważył to jak bacznie jej się przyglądam i zaczął mi o niej opowiadać.
-Ally jest na tym samym oddziale co wy. Zapadła w śpiączkę. Niestety nie przeszła pozytywnie próby. Lecz może i dobrze.- Opowiedział spokojnym głosem.
-Jak to dobrze?! Ta mała dziewczynka może nie pamiętać swoich rodziców, a ty jesteś przy tym taki spokojny?!
-Ally pochodzi z domu dziecka, nigdy nie spotkała swoich rodziców. Dobrze, że nie przeszła próby, ponieważ może o wszystkim zapomnieć. O tym co jej się w życiu podłego wydarzyło oraz to co w domu dziecka spotykało ją na każdym kroku. Zawsze była wyśmiewana przez inne dzieci. Teraz zapomni, ale uwierz mi. To wszystko jej się wynagrodzi.- Mrugnął do nas, jakby wiedział co się dalej potoczy z małą brunetką. Jak ktoś mógł ją przezywać, przecież ona była piękna. Długie, proste włosy, szczupły nosek, duże, szare oczy i pełne różowiutkie usta. Nadal się zastanawiam jak ktoś mógł się pozbyć czegoś tak pięknego.
-To kiedy ta próba?- Spytałam.
-Spokojnie, odpocznijcie sobie i porozmawiajcie, chwilowo się nie spieszy.- Znów spojrzałam w stronę Allyson  Dziewczynka również zwróciła głowę w moją stronę i uśmiechnięta pokiwała mi i zniknęła pochłonięta przez gęstą chmurę. Już czułam, że ta dziewczynka będzie miała ze mną jeszcze dużo wspólnego, ale jeszcze nie wiedziałam co.
-----------------------------------------------------------------------------------------------------
Dziwny ten rozdział, nie?
Taki... Inny. Na początku pisząc tego bloga byłam pod wpływam książki GNW, teraz byłam pod wpływem Zostań Jeśli Kochasz, a już za chwilę zaczynam czytać Ostatnią Piosenkę. Jestem ciekawa, czy ta książka na mnie jakoś wpłynie :D Co sądzicie o tej całej sytuacji, oraz o słodkiej Allyson? Napiszcie w komentarzach.
Bye!

środa, 31 grudnia 2014

Today is New Year Eve!

Dziś sylwester...
Cieszmy się narody...
Emocje jak na grzybobraniu...
Nie no, żartuję...
Mam nadzieję, że bawicie się przewybornie, ponieważ ja oczywiście :P
W moim pokoju jedzie whisky, potem i smarkaczami, if you know what I mean. :D
W każdym razie życzę wam prosto z serca, aby pikolo wam smakowało, aby w tej nocy złapał was taki skurcz, że popłaczecie się z bólu oraz, tak naprawdę życzę wam, aby ten rok 2015 był rokiem lepszym niż poprzedni. Żeby wam dopisało zdrówko, szczęście, miłość i pieniądze. Tego wam właśnie życzę :D

sobota, 27 grudnia 2014

Rozdział 22

-Niech to szlag!- Warknął Ross waląc pięściami w kierownicę, jak na złość o tej godzinie były potworne korki.- Spokojnie, Lau, mam nadzieję, że nie potrwa to długo.- Powiedział zagłębiając się w myśl, jak by tu najszybciej dojechać do szpitala.
-Spokojnie?! Mój tata umiera, a ja mam być spokojna?!- Krzyknęłam na niego, żeby wyładować się emocjonalnie, chociaż wiem, że nie jest on niczemu nie winien.
-Przepraszam.- Westchnął.
-Nie, to ja przepraszam.- Poprawiłam się.- Po prostu jestem zdenerwowana.
-Jasne, rozumiem. W twoim przypadku pewnie zachowałbym się jeszcze gorzej.- Oznajmił, próbując pokazać mi lekki uśmiech, co nawet jemu to nie wychodziło.- Cholera!- Warknął ponownie, kilkakrotnie ciskając w klakson.- Nie możemy tak, to zrobimy to inaczej.- Mruknął jakby sam do siebie i zjechał na przeciwny pas, 3- pasmowej drogi ekspresowej.  Z zawrotną prędkością mijał innych kierowców, którzy pędziły w naszą stronę, trzaskając w klakson i prawdopodobnie klnąc na cały regulator.
Nie dziwię im się. Gdyby nie to, że chcę jak najprędzej dojechać do szpitala, już dawno odrąbałabym Rossowi głowę tępym nożem, za łamanie przepisów i stwarzanie masakrycznego zagrożenia sobie i innym ludziom. W końcu Ross znalazł jakiś nieznajomy mu wcześniej zjazd do lasu, gdzie bez wahania skręcił i zwolnił trochę tempo jadąc ścieżką wśród alejek drzew. Tej nocy wszystko wydawało się inne, bardziej jak z horroru. Księżyc w pełni, który świecił na kruczo- czarnym niebie, na którym nie było żadnej gwiazdy oraz te ponad 15 metrowe drzewa, które zdawały się przechylać w naszą stronę. Gdy już stosunkowo, część moich emocji uszła razem z dwutlenkiem węgla i częścią tlenu prosto z mojego układu oddechowego, spoglądałam na szaleńczo rozbijające się na przedniej szybie krople deszczu. Wszystko wydawało się być już bardziej ustatkowane. Inaczej w samochodzie, a inaczej poza nim. Już powoli myślałam, że to wszystko było tylko głupim, zmyślonym przeze mnie koszmarem, z którego, jak zawsze miałam się wybudzić. Jednak uświadomiłam sobie, że ten koszmar dzieje się naprawdę. Stało się to w momencie, gdy ogromne drzewo zwaliło nam się na drogę ledwo 12 m od nas. Jedyne co usłyszałam to donośny pisk opon, dźwięk wgniatającej się w kłodę drzewa maski oraz walenie o kamienie metalowych kołpaków. Po zaledwie tych 2 sekundach film mi się urwał.

                                                                        Vanessa
Wszyscy siedzieliśmy jak na stypie, oczekując aż z sali wyjdzie lekarz z dobrymi lub nieco gorszymi wieściami. Cisza, niepokój i ciche pochlipywanie mamy,  tylko te czynności udawały się naszym organizmom wykonać przed zgonem psychicznym. Każdy już myślał, że zniesie jajka. Na szczęście znalazłam oparcie w Rikerze. On mimo tego, że też był zdołowany niczym zbity pies, potrafił jeszcze mnie podnieść na duchu, szepcząc jakieś czułe słówko. 
    Po 30 minutach czekania, drzwi się uchyliły, a z pomieszczenia wyszedł już lekko osiwiały lekarz, poprawiając rękawy kitla.
-Z pacjentem wszystko już w porządku, leki zaczęły działać.- Momentalnie uszło z nas całe zalegające w płucach powietrze i zmieszało się ze smrodem antybiotyków.- Pan Marano miał tylko przednie stadium zawału, ale z jego wcześniejszymi problemami z sercem mogło się to skończyć no... Nie za dobrze.- Wytłumaczył uśmiechając się spod jego bujnej, czarnej brody, po czym dodał:- Pacjent jest przytomny. Może go odwiedzić tylko jedna osoba,  ale proszę pamiętać, że pacjent jest po dużej dawce leków i jest słaby.- Powiedział i odszedł.
-Dzwońcie do Laury i do księdza, że to fałszywy alarm.
-Dzwoniłaś do księdza?
-Wiesz... Tak na wszelki wypadek.-Odparła mama. Westchnęłam i wyciągnęłam telefon, aby zadzwonić do siostry. Poczta głosowa... Ughhhhh! Jak ja tego nienawidzę!
-Nie odbiera.
-Na pewno wyłączyła telefon.- Powiedziała mama, ciągle mając dobre nadzieje w stosunku do córki.
-Nie mamo, Laura taka nie jest.- Próbowałam dalej dodzwonić się do niej, ponieważ uważałam, że to nie podobne do niej. Znając ją to zaczęła histeryzować na oczach Rossa i czem prędzej go popychała, aby zawiózł ją do ojca. Nawet użyłaby na nim przemocy fizycznej, byleby tylko znaleźć się koło rodziców. W tym wszystkim ją podziwiałam. Potrafiła stanąć w obronie swojej rodziny, nawet za najcięższą cenę, a to ogromny dar, którego nigdy nie udało mi się ukazać z mojej strony. Tak więc wydawało mi się to ogromnie dziwne, że nie dało się do niej dodzwonić.
-Ross też nie odbiera.- No super! I jak tu się nie martwić, co? Może jednak ksiądz będzie jeszcze potrzebny, zanim ja zejdę z tego świata na zawał, albo bezdech w oczekiwaniu na siostrę. Wraz z Rikerem ustaliłam, że mama najpierw pójdzie do taty, a my poczekamy na nasze rodzeństwo. Mama chętnie przystąpiła na ten układ i już po chwili wparowała do sali. Natomiast my poszliśmy do holu głównego, gdzie zamierzyliśmy kupić sobie solidną kawę z automatu niedaleko recepcji.
Riker objął mnie ramieniem i oboje w ciszy sączyliśmy napój kofeinowy z plastikowego kubeczka. Wtem na salę wjechało około 6 lekarzy, pchając na noszach jakieś 2 osoby.
-Mężczyzna 23 lata, kobieta również. Mieli wypadek. Piątka w skali śpiączki Glasgow. Urazy wewnętrze jeszcze nieokreślone.
-Jak mają na imię? Muszę ich wpisać do kartoteki.- Krzyknęła zza blatu jakaś piguła.
-Ross Lynch i Laura Marano.- Riker zszokowany, ocknął się i pobiegł za lekarzami, lecz już po chwili wrócił ze łzami w oczach. Sama zaczęłam płakać i wtuliłam się w jego wątłe ciało.
-Widziałem ich... Lekarze mnie do nich nie dopuścili. - Wydukał przez łzy- Nie chcę znów stracić najmłodszego brata!- Warknął dławiąc się swoimi łzami.
----------------------------------------------------------
Oj zmęczyłam się! Nawet nie wiecie ile kubków herbaty wypiłam pisząc to. Mój 2 miesięczny limit. (nie piję za dużo herbaty)
Ale wam rozdział- porażka zgotowałam na święta, c' nie? Miał być w ramach przeprosin świąteczny OneShot, ale jeszcze się pisze i nie wiadomo, czy się pojawi.
Trochę ciężko mi się piszę o jakieś katastrofie, wolę pisać  o czymś weselszym, ale chciałam trochę akcji narobić :D
Jak tam święta? Prezenty, pełne dupy, czy raczej bolące od rózgi? Miałam wam życzenia złożyć, ale tak wyszło, że w tej świątecznej plątaninie, miałam brak internetu,  no ale cóż, jeszcze został Sylwester. :D
Mam nadzieję, że rozdział was nie zdołował za bardzo i zostawicie komentarz, bo ostatnio kiepsko z nimi było. Jeśli wam się coś nie podoba walcie w komach, a ja się dostosuje, nawet nie wiecie jakie takie konstruktywne uwagi są potrzebne. :P

Poza tym poznajecie tego pana? Tak, to on  śpiewał LAST CHRISTMAS :D :